Dzien pierwszy - z Adelaide do Salmon Sharinga Beach
Stan Guzinski www.zycie.australink.pl
Przed Swietami Bozego Narodzenia (2002) padl pomysl - jedziemy na
ryby, 700 kilometrow od domu. Wyjazd z Adelaide nastapil w drugi
dzien Swiat, okolo 8.30.
Umowieni bylismy na 8.00 i wszyscy trzej uczestnicy przybyli punktualnie,
ale przed domem Mietka rozmawialismy jeszcze z jego zona i mama,
ktora niedawno przyjechala do Australii w odwiedziny.
Dzien sloneczny, ale nie wycienczajaco goracy. Droga po wyjezdzie
z Adelaide nie byla tak pusta, jak sie spodziewalismy. Wiekszosc
pojazdow wypelniona byla sprzetem turystyczno - rekreacyjnym, czesc
aut ciagnela za soba przyczepki bagazowe, a wiele bylo tez przyczep
kempingowych. Wielkich ciezarowek napotkalismy tylko kilka.
Skierowalismy sie na polnoc. Pierwszy przystanek w miasteczku Snowtown
(skad snieg w Poludniowej Australii? Moze nazwa pochodzi od polozonych
w tej okolicy slonych jezior, z ktorych do dzis pozyskuje sie sol).
Miasteczko to zyskalo bardzo ponura, ogolnoaustralijska slawe,
z powodu makabrycznego odkrycia dokonanego w nieczynnej filii jednego
z bankow. Jakies 2 lata temu natknieto sie tam na kilka duzych plastykowych
beczek, wypelnionych ludzkimi szczatkami. Potem, w ramach sledztwa
odkryto jeszcze inne szczatki zakopane na terenie adelajdzkiej posesji.
Obecnie trwa wlasnie rozprawa w sprawie zwanej "Bodies in the
barrels case". Materialy zebrane w sledztwie sa tak drastyczne,
ze w pewnym momencie konieczna byla wymiana niektorych sedziow,
ktorzy nie wytrzymali psychicznie.
W miasteczku natknelismy sie na 3 osoby - sprzedawce miejscowego
supermarketu i pare turystow fotografujacych sie pod tablica "Witamy
w Snowtown". Rowniez tam przypomnialem sobie o istnieniu malych
i nieustannie atakujacych twarz much (w Adelajdzie ich nie ma).
Towarzyszyly nam one przez cala podroz, choc z rozna aktywnoscia.
W Snowtown Mietek rozlozyl, specjalnie na te okazje zakupione,
szczeglowe mapy i pokazal nam dokad jedziemy. Zachodni brzeg polwyspu
Eyre ma bardzo urozmaicona linie brzegowa, pelna zatok, wysp, polwyspow,
wysokich klifow i bialych plaz. Cieszy sie on bardzo dobra opinia
wsrod wedkarzy, zeglarzy, surferow i amatorow innych rozrywek wodnych.
http://www.epta.com.au
- polecam
http://www.atn.com.au/sa/south/sth-b.htm
http://www.oztravel.com.au/travel_mall/destinations/Eyre_Peninsula_SA1.html#description
Jadac dalej na polnoc, a potem skrecajac na zachod, minelismy przemyslowe
miasta:
Port Pirie
http://www.pirie.sa.gov.au/
Port
Augusta http://www.portaugusta.sa.gov.au/
Whyalla http://www.whyalla.sa.gov.au/.
Rozwinely sie one na bazie znalezisk mineralnych dokonanych w ich
rejonie.
W Port Pirie znajduje sie jedna z najwiekszych na swiecie hut cynku
i olowiu. W Port Augusta jest duza elektrownia zaopatrywana w wegiel
przez stosunkowo niedalekie zloza, a Whyalla to duzy przemysl hutniczy.
Byc, albo nie byc tych miast, w duzym stopniu zalezy od istnienia
i kondycji tych zakladow. Na przyklad Whyalla (czytaj Uajala) jeszcze
w latach 1970-tych dysponowala calkiem sporym przemyslem stoczniowym.
Budowano tam duze statki oceaniczne - do 70 tys.DWT. Niestety nie
potrafili sprostac azjatyckiej konkurencji. Stocznie zamknieto,
specjalisci opuscili miasto w poszukiwaniu pracy, a pozostaly puste
hale i nieczynne pochylnie.
Takim miastem jednego zakladu jest tez np. Broken Hill, polozone
w NSW, ale niedaleko granicy z Poludniowa Australia i mocno z jej
gospodarka powiazane. Czytalem zapowiedzi, ze za kilka lat eksploatacja
tamtejszych zloz stanie sie nieoplacalna i glowne (wlasciwie jedyne)
zaklady dajace mieszkancom prace, zostana zamkniete. Miasto prawdopodobnie
umrze, po ponad 100 letniej egzystencji. Co prawda wladze miejskie
i regionalne zapowiadaja utworzenie osrodka turystycznego, ale nie
bardzo wiem, co moznaby tam turystom pokazywac. Moze nieczynne kopalnie?
Rynek jednak wie swoje. Juz dzis mozna podobno w Broken Hill za
15 tysiecy A$ kupic dom, ktorego budowa kilka lat temu kosztowala
okolo 100 tysiecy A$. Sa tez tansze - za 8 tysiecy - Mietka znajomy
niedawno taki kupil.
Za Port Augusta skierowalismy sie na poludniowy zachod, a za Whyalla
wkroczylismy na tereny, ktorych nigdy wczesniej nie widzialem -
Eyre Peninsula.
Drogi opustoszaly, choc nadal byly dobrej jakosci. Krajobraz, z
niewielkimi wyjatkami, monotonny. Plaski lub pofaldowany, porosniety
niskimi, pokreconymi drzewami i gestymi krzakami. Od czasu do czasu,
wielkie polacie porosniete wyschnieta trawa i kamieniami. Mietek
poinformowal nas, ze te tereny zostaly wykarczowane, gdzies na poczatku
XX wieku. Podobno na calym polwyspie karczowano tereny, ogromnym
nakladem sil, ale spora czesc tej pracy poszla na marne. Karczowanie
odbywalo sie przy pomocy dwoch ciagnikow, ktore jadac w pewnej odleglosci
od siebie, ciagnely rozpiety pomiedzy nimi lancuch kotwiczny (taki
jak na statkach sluzy do opuszczania kotwicy). Ciagniki takie widzielismy
potem w mini-muzeum na wolnym powietrzu, w Cowell. Wielkie jak lokomotywy
i oczywiscie parowe.
Karczowanie doprowadzilo do rozwoju uprawy zboz na polwyspie. W
kazdej, nawet najmniejszej osadzie stoja duze silosy zbozowe, a
pola ciagna sie kilometrami. Jednak terenow nie zagospodarowanych
tez jest sporo. Z drogi widac powyrywane i poczerniale konary, porzucone
100 lat temu na karczowiskach. Od tego czasu na ziemiach tych wyrosly
tylko pojedyncze krzaki i trawa. Mietek twierdzi, ze roslinnosc
zregeneruje sie nie wczesniej niz za 200-300 lat, a to za sprawa
gruntu i ograniczonej dostepnosci wody.
Po drodze oprocz owiec widzielismy strusie emu i kangury, rowniez
takie, ktore stracily zycie na drodze. Kangury zazwyczaj staja sie
aktywne przed zachodem slonca i w nocy. Wylaza wtedy ze swych dziennych
kryjowek i zeruja duzymi stadami. Te ofiary na drodze pochodzily
prawdopodobnie z ostatniej nocy.
Po 106 kilometrach od Whyalla droga znow zblizyla sie do brzegu
morskiego i oczom naszym ukazala sie pierwsza na tym odcinku wieksza
osada, miasteczko Cowell. Postanowilismy rozprostowac tam nogi.
Moich wspoltowarzyszy, Mietka i Marka, interesowalo tylko i wylacznie
jedno - lapanie ryb. To byl glowny cel wyprawy. Poszlismy wiec na
molo, aby zobaczyc "co lapia". Inspekcja nie nastroila
moich kumpli zbyt optymistycznie, ale bylo to w okolicach poludnia,
a wiec i rybakow na molo nie bylo wielu.
Cowell zrobilo na mnie wrazenie miasteczka nie dosc ze pozbawionego
zycia (tylko na molo byli jacys ludzie), to rowniez zaniedbanego
i bez sladu wdzieku. Tylko morze bylo piekne, intensywnie blekitne,
a czasem zielone. Takie morze do tej pory widzialem tylko w Whyalla.
Z Cowell skierowalismy sie prosto na zachod, przecinajac trojkatny
polwysep Eyre, tak aby najszybciej dotrzec do jego przeciwleglego
brzegu. Tym samym ominela nas okazja odwiedzenia Port Lincoln -
najwiekszego miasta na polwyspie, ktore jest ciekawe z kilku powodow.
Jest tam podobno najwieksze zageszczenie milionerow w calym stanie.
Fortuny wyrosly na przemysle rybnym, a glownie farmach tunczykow.
Tu operuje najwieksza w Australii flota statkow do polowu tunczyka
- glownie na export do Japonii. Inne morskie farmy to malze, homary,
krewetki itd. Ta galaz przemyslu (aquaculture) szybko wyrasta na
jedna z wiodacych, w calym stanie Australia Poludniowa.
Port Lincoln jest polozony nad zatoka, ktora tworzy najlepszy w
Poludniowej Australii port naturalny. Dzieki temu mowi sie o tym
miescie, jako o bylym, powaznym kandydacie na stolice stanu - zamiast
Adelaide. Port przegral, ze wzgledu na brak stalego i niezawodnego
dostepu do wody slodkiej.
Kiedy jechalismy przez srodek polwyspu, nad nami zawisla wielka
szara chmura, co sprawilo ze slonce nie palilo tak intensywnie i
zrobilo sie dosc przyjemnie. Daleko, moze kilkadziesiat kilometrow
przed nami, widac bylo krance tej chmury i padajace z gory pionowe
snopy promieni slonecznych.
Podczas podrozy Mietek i Marek naradzali sie i snuli plany na najblizsze
dni, wlacznie z najblizszym wieczorem. Dzielili sie doswiadczeniami
i wspominali poprzednie wyprawy. Nie moglem brac w tym udzialu,
gdyz nigdy wczesniej nie wedkowalem, ale mialem okazje zapoznac
sie z wedkarskim zargonem (polsko-angielskim) i poobserwowac zapalonych
wedkarzy, podnieconych przed akcja.
Za Lock, z drogi asfaltowej wjechalismy na droge bez nawierzchni,
tzw. dirt road. Wiele jest w regionalnej Australii drog tego typu.
W zaleznosci od stanu, mozna sie nimi poruszac w miare komfortowo,
a czasem nawet dosc szybko.
Nawierzchnia najczesciej jest ubita glina, wyrownywana okresowo
przez spychacze. O dziwo nie ma na nich kolein, ale czesto napotyka
sie na drobna "tarke". Stan drogi i komfort jazdy najbardziej
zalezy od pogody. Gdy jest mokro, droga zamienia sie w gliniasty
zdradliwy szlak, a gdy sucho, to za kazdym jadacym pojazdem ciagnie
sie wielka chmura pylu. Nawet na suchej drodze niebezpiecznie jest
zjechac choc troche z widocznych pasow wyjezdzonych przez inne pojazdy.
To tak jakby zjechac jedna para kol, z drogi asfaltowej na pobocze.
Mietek tym razem jechal nad wyraz ostroznie. Pol roku temu, na Kangaroo
Island, ustapil lekko drogi pojazdowi nadjezdzajacemu z przeciwka,
po czym zostal wyrzucony na bok, na stromy nasyp, z ktorego samochod
stoczyl sie koziolkujac, spowrotem na droge, stajac na cztery kola.
Mietek zdrow, auto do wymiany.
Dirt road byla zupelnie pusta. Nikt chyba nie jechal w kierunku
przeciwnym, ale przed nami pedzil jakis samochod. Byl to turystyczny
(albo terenowy) pojazd z napedem na cztery kola (4WD), ciagnacy
za soba skladana przyczepe kempingowa. Jechal szybko, jakies 80-90
km/godz, wiec wlasciwie nam nie zawadzal, ale Mietek kilkakrotnie
musial zwolnic, aby nie wpasc w chmure pylu, ktory poprzednik ciagnal
za soba.
Doswiadczony Mietek siedzial mu na ogonie, co chwila twierdzac,
ze kierowca sporo ryzykuje jadac, z przyczepa, z tak duza predkoscia.
Okazalo sie, ze jedziemy w to samo miejsce - Salmon Sharinga Beach.
Po dlugiej jezdzie przez puste pola (wlasnie bylo po zniwach, niezbyt
udanych w 2002, z powodu najwiekszej od kilkudzisieciu lat suszy
jaka nawiedzila Australie) i suche pastwiska-karczowiska, znow zaczelo
byc chwilami widoczne blekitne morze, a w pewnym oddaleniu od drogi
widoczne byly wielkie, wysokie wydmy. Co ciekawe, gorowaly ona nad
calym krajobrazem. Haldy plazowego piasku byly na kilkaset metrow
dlugie i na kilkadziesiat metrow wysokie. Trudno bylo sobie wyobrazic,
jak takie ilosci lotnego materialu mogly tworzyc zwarte i wyskie
skupisko. Dlaczego wiatr nie rozwial tego piachu, pokrywajac rowno
okolice?
Nie byly to jednak nieruchome i stabilne formy terenu. Jedna z
takich wydm, jezykiem wsunela sie na nasza gliniana droge. Jadacy
przed nami Ryzykant zatrzymal sie przed ta przeszkoda. Wsiadl, pochodzil,
ocenil szanse, wsiadl, ruszyl dalej i ... zakopal sie. Stanelismy
za nim w odleglosci 50 m. Kierowca wysiadl powtornie, obszedl auto
dokola, lopata czesciowo odkopal kola, upuscil z opon powietrze,
przestawil naped na 4 kola, ruszyl i ... zakopal sie jeszcze glebiej.
Troche miedzy soba zartujac, myslelismy co mozemy w tej sytuacji
zrobic, ale samochod Mietka nie byl samochodem terenowym, a zaden
z nas nie mial doswiadczenia w jezdzeniu po wydmach. W miedzyczasie,
30 m za nami stanela potezna Toyota - nowa, elegancka, blyszczaca,
terenowa maszyna. Para jej pasazerow przez kilka minut obserwowala
scene z daleka, potem przez kilka minut pogadali z nami, wykazujac
sie wiedza na temat jazdy w trudnym terenie i spora pewnoscia siebie.
Po chwili Pewniak juz bezposrednio udzielal rad Ryzykantowi.
Za pare minut pojawil sie nastepny ratownik. Biwakowal on tuz pod
wydma, na wzniesieniu, o jakies 200-300 m od miejsca akcji. Rozbil
tam oboz zlozony ze starego autobusu, zapewne przystosowanego do
celow caravaningowych, i samochodu terenowego. To dosc czesto spotykany
na australijskich drogach i bezdrozach obrazek. Przerobiony autobus
ciagnie za soba (na przyczepce) samochod terenowy. Po dojechaniu
na okreslone miejsce, autobus staje sie domem-baza, a samochod sluzy
do jezdzenia po okolicy - np. po wydmach.
Podjechal do nas swoim terenowym Daihatsu, dzierzac w dloni puszke
piwa w utrzymujacym chlod opakowaniu. Szybko dolaczyl do grupy na
przedzie, potem bylo widac, jak jeszcze raz upuszcza powietrza z
kol. Samochod Ryzykanta ruszyl i opuscil miejsce wydarzenia.
Kolej na Mietka, ktory jeszcze chwile wczesniej komponowal zarciki
na temat Ryzykanta. Nasz samochod, w przeciwienstwie do wszystkich
ktore sie tu zebraly, nie mial napedu na cztery kola. Doradzono
Mietkowi aby sie nie przejmowal, tylko smialo walil przed siebie
i nie zmieniajac predkosci przelecial przez ta 20 metrowa piaskownice
na drodze.
Mietek uczynil jak mu doradzono, rozpedzil sie, wpadl na piach,
po czym stanelismy. Ratownicy (Pewniak z Zona oraz Ratownik z Wydm)
bez dezaprobaty, czy niecierpliwosci, ale z pewna wyzszoscia, przypomnieli
Mietkowi, ze mial sie rozpedzic, ale przeciez nie mial zmieniac
biegu!!!
Nie bede opisywal w szczegolach tego wydarzenia, ktore w sumie
zajelo jakies 2 godziny czasu. Powiem tylko, ze Mietek przejechal
za czwartym razem. Po raz pierwszy sciagniety do tylu przez mocarna
Toyote Pewniaka, potem znow sciagany w ten sam sposob, ale nieskutecznie,
gdyz uszkodzono line holownicza. Nastepnie Toyota przejechala poboczem,
po piachu, krzakach i wysokich wybojach, objezdzajac samochod Mietka,
aby go sciagnac do przodu, ale po niewczasie okazalo sie, ze Mietek
zdemontowal swoj hak holowniczyz przodu pojazdu, nie bylo go wiec
za co ciagnac. Potem Ratownik z Wydmy, sciagnal Mietka do tylu,
a gdy Mietek po raz kolejny zanurzyl sie po osie w piachu, Ratownik
powiedzial, ze jesli sie wie jak to robic, to mozna normalnie po
wydmach jezdzic i wiele sie nie zastanawiajac, wskoczyl do swojego
Daihatsu i objechal Mietkowy wehikul od strony stromej wydmy, po
prostu na nia wjezdzajac. Prawie mu ten popis wyszedl, ale gdy juz
zjechal na droge, gwaltownie zakrecil i ... zakopal sie. Poniewaz
po wydmach jezdzi sie na ledwie napompowanych kolach, to podczas
tego wyczynu, jedna z opon prawie mu z kola zleciala i utracil w
niej reszte powietrza. Nic sobie z tego nie robiac, wyciagnal elektryczna
pompke, dopompowal kolo i wyjechal na twardy grunt.
Za czwartm razem Mietek przejechal. Stalo sie to dopiero wtedy,
gdy zrobil wszystko jak nalezy, czyli wjechal na piach na plaskich
oponach, przy duzej, ale stabilnej predkosci i na pierwszym biegu.
Za ta straszna przeszkoda czekalo nas jeszcze okolo minuty jazdy
do miejsca, w ktorym zaplanowany byl pierwszy biwak. Tego dnia przejechalismy
dokladnie 700 km. Ryzykant juz tam byl, ale nikogo wiecej. Gdy rozbijalismy
namiot, dojechal jeszcze jeden samochod, a z niego wyskoczylo pieciu
krzykliwych facetow z wedkami w dloniach. Wypili po szybkim piwie
i polecieli przez wydmy w kierunku morza. My w pare minut za nimi.
Zapadal juz zmrok. Widzielismy jak Grupa Pieciu zlapala jedna duza
rybe, a potem wrocilismy do namiotu na kolacje i na spoczynek. Bylo
chlodno, ale nie zimno. Pod podloga namiotu mozna bylo noga wyczuc
male rzepy o bardzo ostrych i twardych kolcach. Nie dmuchajac materacow,
aby ich rzepy nie poprzebijaly, zasnelismy w spiworach na twardej
ziemi.
|