Odcinek 18 - opublikowany 19.07.2002 (rano) - SMS z drogi, brzegiem
Pacyfiku w dol
Wyprawa Radka - relacja bezposrednia
|
|
Wstep |
> |
Pomysl,
poczatki, wizy, bilety |
> |
Australia,
z czym to sie je? |
> |
Zbieranie
kwitow |
> |
Jak
pokonac te trase? |
> |
Dzien
wyjazdu |
> |
A
jednak kraina Oz naprawde istnieje |
> |
Za
kolkiem, z Sydney do Bega |
> |
SMS
z Port Fairy, Jedziemy dalej |
> |
Adelaide |
> |
Miasteczko
jak Alice Springs |
> |
SMS
ze szczytu Uluru, Dziennik z Alice |
> |
SMS
znad oceanu, Z Czerwonego Centrum do tropikalnych plaz |
> |
SMS
z drogi, brzegiem Pacyfiku w dol, Rozkosze i cuda |
> |
SMS
z punktu wyjscia, |
> |
SMS
z Frankfurtu - Europa, Europa!!
SMS z Poznania - Godzina powrotu
Juz w domu |
> |
Zakonczenie
i podsumowanie |
|
Jestesmy w drodze do Harvey Bay. Jutro rano lecimy na Fraser Island.
Nie mialem nigdzie dostepu do sieci. Moze znajde cos w nocy, w Harvey.
Pozdrawiamy.
Odcinek 19 - opublikowany 21.07.2002 - Rozkosze i cuda
Pojawiamy sie znowu!
Przepraszam za dlugi okres
milczenia, ale spowodowaly to, ze tak powiem, przyczyny niezalezne.
Na naszym kempingu, czy moze "caravan parku", srednia
wieku mieszkancow wynosila jakies 70 lat, nie bylo pewnie potrzeby
instalowania lacza do Internetu, podobnie nie wytropilem go w Clifton
Beach. Nie mialem zatem mozliwosci pisania odcinkow, bo wyprawa
do Cairns w tym celu moglaby mocno nadwerezyc moj budzet (bilet
powrotny to wydatek 9,40 A$, do tego dosyc drogie lacze - 7 A$/godz.)
Pojedynczo nie sa to moze wielkie kwoty, ale zbiera sie, zbiera.
Nie zasypialem jednak gruszek w popiele, pilnie notowalem wydarzenia
w notesiku i w glowie. Teraz nadrabiam zaleglosci.
Jestesmy w Harvey Bay,
niewielkim miasteczku, ktorego najwieksza zaleta jest polozenie
- naprzeciw Fraser Island. Sprawilo to, ze stalo sie ono glowna
baza wypadowa dla grup i osob indywidualnych, zmierzajacych na te
najwieksza na swiecie wyspe zbudowana prawie wylacznie z piasku.
My wlasnie z niej wrocilismy, jest niedziela, 21
lipca, godz. 16.30. (w Polsce 8.30.).
Bylo rewelacyjnie, ale moze po kolei...
15.07.2002
Dni slodkiego lenistwa... Obijamy sie jak malo kto, wykorzystujemy
kazda wolna chwile na nic-nie-robienie, duzo go ostatnio nie zaznalismy.
Korzystamy z urokow, jakie oferuje Clifton Beach, osada nad Pacyfikiem,
gdzie palmy walcza o lepsze z poteznymi eukaliptusami, slonce parzy
skore, a czas plynie szybko, niezauwazenie na tych rozkoszach.
Przez te dwa dni, ktore
spedzilismy na campingu zawarlismy kilka milych znajomosci z bardzo
uprzejmymi ... staruszkami. Okazalo sie bowiem, ze wiekszosc mieszkancow
tego miejsca to emeryci, przewaznie pochodzacy z poludnia Australii.
Spedzaja tu kazda zime, gdy temperatury w Melbourne czy Sydney spadaja
w okolice 10 C. Niektorzy sposrod nich wykupili tu swoje stale miejsca
i mieszkaja przez okragly rok w przyczepach obudowanych poteznymi
konstrukcjami z miejscem na ogrodek, garaz dla auta. Taki znalezli
sobie sposob na zycie i nikogo to nie dziwi.
Widac jednak, ze spragnieni
sa rozmow i towarzystwa, nie sposob wyjsc do toalety, by nie przeprowadzic
po drodze kilku pogawedek na temat pogody, planow podrozy czy kraju,
skad sie pochodzi. Rozmawiajac, trafilismy bowiem na zaledwie kilku
Australijczykow, ktorzy sie w tym kraju urodzili, wiekszosc z nich
to ludzie, ktorzy trafili do tego kraju po II wojnie swiatowej:
Szkoci, Anglicy, Austriacy i Niemcy.
Ci ostatni zwlaszcza chyba
nawet czyhali na nas by pogadac po niemiecku. W naszej nienajlepszej
angielszczyznie slychac ponoc wyrazny, niemiecki akcent (oboje znamy
dobrze ten jezyk, pewnie nalecialosci w wymowie sprawiaja, ze brzmi
germansko), co powodowalo wyrazne poruszenie wsrod leciwych, niemieckojezycznych
Australijczykow. Chetnie rozmawiamy, mozna sie sporo dowiedziec
o tutejszych obyczajach.
Nasz camping jest tez
prawdziwa rewia mody, jezeli chodzi o samochody terenowe. Naprawde
z rzadka mozna znalezc zwykle auto, przytlaczajaca wiekszosc to
niesamowicie wypielegnowane, nowe modele terenowek, ze szczegolnym
uwzglednieniem nowej TOYOTY Landcruiser. Jest na co popatrzec, dziadziusiowie
pieszcza autka, nasuwaja na noc pokrowce, czyszcza oponki. Przykro
pomyslec o tym, jaki zywot pedza nasi emeryci, ktorzy chyba nie
mniej ciezko pracowali przez cale zycie, a na starosc zamiast polrocznych
wczasow w nowoczesnej przyczepie kempingowej, ciagnietej przez super
autko maja tylko upokarzajaca walke z bieda i chorobskami.
Rozmawiamy o tym wszystkim
na plazy, na basenie, jest tak niesamowicie przyjemnie, ze wydaje
sie, ze tak bedzie trwalo wiecznie. Ale nie ma tak dobrze, niedlugo
powrot do prozy zycia i codziennych obowiazkow. Przedtem jednak
czeka nas pare jeszcze przygod - jutro plyniemy na rafe koralowa.
Dobrze, ze cos zaczelo
sie dziac, bo dwa dni bezruchu, mimo swego niewatpliwego uroku,
spowodowaly we mnie uczucie niedosytu, nie przemiescilismy sie ani
o kilometr, nie poznalismy nowych miejsc, spimy w tym samym miejscu
- cos jest nie tak!
16.07.2002
Wyprawe na rafe zabukowalismy juz w niedziele, jest tylu chetnych,
ze 48 godzin to minimalne wyprzedzenie, z jakim przyjmowane sa zapisy.
W biurze na campingu pelen wybor ofert, kolorowe foldery z cenami
i szczegolowym opisem dnia. To uczciwe podejscie do sprawy, mysle,
ze wymusil je rynek, w momencie gdy wykupiona wycieczka nie jest
zgodna z oferta, mozna ja reklamowac, co przysparza sporych klopotow
tour-operatorowi, klient jest tu
panem i czuc to na kazdym kroku.
Maszyna turystyczna kreci
sie bez przerwy, oferty sa na wyciagniecie reki, tylko korzystac.
Wybieramy wycieczke z firma Compass, za 60 A$ (+ 5 A$ podatku na
ochrone rafy) od osoby. O 7 rano podjezdza busik, kilka miejsc juz
zajetych. Po drodze do Cairns przejezdzamy przez kilka innych miejscowosci,
z kazdej z nich zabierajac kolejnych amatorow nurkowania czy snorkellingu
(plywanie w masce z fajka). W koncu docieramy do portu.
Statek o nazwie takiej
jak firma, czyli Compass jest juz pelen, wyluzowany, usmiechniety
szef zalogi wita na pokladzie. Caly personel to bardzo mlodzi ludzie,
jest ich chyba osmioro, czy cos kolo tego, pasazerow ponad piecdziesieciu.
Cumy na statek i wyplywamy. Ocean jest spokojny (chociaz Pacyfik
:) ), sloce przygrzewa, zapowiada sie piekny dzien.
Dopelniamy formalnosci
- do wypelnienia mamy formularz o przebytych chorobach, ktore moga
miec wplyw na nas w czasie wycieczki. Wszystko z nami OK, pozostalo
zaplacic za wyprawe (recepcja na campingu pobrala tylko zaliczke)
i tu sztywnieje - w portfelu 5 dolarow! W Australii w powszechnym
uzyciu sa karty kredytowe, zapomnialem wyplacic gotowki. Brzmi to
troche tak "swiatowo", ale jest faktem, wielu czynnosci,
np. wypozyczenia auta, nie mozna przeprowadzic bez karty. Nasza
zaloga jest jednak na to przygotowana - reczna maszynka do kart
robi odbitke i po klopocie. Dostajemy maski, pletwy i fajki (nurkowac
mozna tylko z licencja, nie posiadamy jej, pozostaje snorkelling).
Welcome onboard!
W planie mamy dzisiaj
odwiedzenie rafy w dwoch punktach, lunch i tajemniczy "boomneting".
Na zdjeciu w folderze widac, jak kilkanascie rozradowanych osob,
zanurzonych w kilwaterze za statkiem macha rekoma ze szczescia.
Postanawiam zapisac sie na te przyjemnosc. Pozniej jeszcze krotki
briefing, wszystko w zartobliwym, luznym tonie, co mozna robic,
a czego nie.
Generalna zasada: niczego
nie dotykac, nie urywac, to nic sie nie stanie! Po ok. 1,5 godz.
docieramy na rafe. Wyobrazalem sobie, ze jest to jakas wystajaca
ponad powierzchnie wody formacja, tymczasem otacza nas gladki ocean,
turkusowo - szafirowy. Lekko zawiedzeni nakladamy rynsztunek i z
bocznej platformy - hop do wody.
Jak nam wytlumaczono,
do rafy trzeba doplynac jakies 50 m, pozniej maska w dol i obserwacje.
Ja mialem juz kiedys okazje plywac z fajka w Chorwacji, nie jest
to dla mnie sztuka, jednak Justyna jest przerazona, za nic nie moze
przemoc uczucia, ze gdy zanurzy twarz to nie bedzie mogla oddychac.
Poztanawia pocwiczyc przy statku, ja plyne. Zanurzam twarz i ....
doznaje szoku. To co znajduje sie pod woda, przerasta moje najsmielsze
oczekiwania. Nagle poczulem sie, jakbym wpadl do jakiegos gigantycznego
akwarium, z miliardem ryb i fantastycznych podwodnych roslin, dziwacznych
stworzen i bujnej, nieziemskiej roslinnosci. Robie chyba glupkowata
mine, ryby widza to mimo maski i zaciekawione podplywaja, obserwuja,
co z dziwny stwor zawital do ich krolestwa. Jest ich naprawde niepoliczalna
ilosc, od malenkich, takich akwariowych jakie znamy, przez wieksze,
"jeziornych" gabarytow, po grzmoty wielkie jak pol samochodu.
Feeria kolorow, to za malo powiedziane, by opisac wszystkie ich
barwy. Szafirowe, zolte, czerwone, teczowe, pomysl sobie jakis kolor,
na pewno taka byla tam tez.
Z twarza pod woda obserwouje
zycie toczace sie w tym cudownym systemie. To taki swiat w miniaturze,
widze jak male rybki gonia sie zabawnie, pozniej wieksza pozera
mniejsza, uciekajac za chwile przed poteznym konkurentem. Ryby obgryzaja
koral, roslinki, ktore tworza podwodny las z drzewami, poszyciem
i krzewami. Wszystko w fantastycznych barwach, moj kolkowaty jezyk
nie jest w stanie opowiedziec o tym cudzie. Wyglada to, jakby ktos
o wyobrazni przekraczajacej nasze pojecie postanowil sie zabawic
w gre "Kto wynajdzie wiecej ksztaltow i kolorow". Filmy
ktore widzialem na Discovery, optycznie sa bliskie prawdy, ale bedac
tam, majac rafe na wyciagniecie reki jest sie w innym swiecie, ktorego
nie mozna przekazac, trzeba w nim byc i czuc.
Niechetnie wracamy na
statek, kazdy z wycieczkowiczow chetnie zostaby jeszcze w wodzie.
Pocieszamy sie faktem, ze bedziemy jeszcze plywac w innym miejscu,
jest to wazne dla Justyny, ktora - jak twierdzi - oswoila sie juz
z oceanem i chce sprobowac jeszcze raz.
Podano lunch - rozmaitosci
miesno-salatkowe, wyglodzona ekipa rzuca sie na stol, znika wszystko
blyskawicznie, ale o dziwo dla wszystkich starcza. W tym czasie
przeplywamy na inna czesc rafy, drugie nurkowania. Tym razem dodatkowa
atrakcja - ponoc w tych wodach mozna spotkac zolwie morskie, zobaczymy.
Justyna rzeczywiscie sie przemogla, snorkelluje obok mnie i widze
zachwyt w jej oczach, tez odkryla czar podwodnego bogactwa i jego
nieokielznanego rozpasania. Nie przeszkadzaja nam dosyc pokazne
fale, slona woda wciskajaca sie do masek, w tej grze kolorow nie
ma miejsca na takie pierdoly. Zmeczeni, ale pod poteznym wrazeniem
wracamy na statek, nie udalo nam sie spotkac zolwia, ktos opowiada,
ze go widzial, szczesciarz.
Plyniemy z powrotem. Chlopak
z obslugi z tajemniczym usmiechem zaprasza na boomneting, idziemy
na rufe. Justyna zostaje, ja dostaje do reki kawalek sieci splecionej
z grubych lin, obok mnie inni ochotnicy, wskakujemy do wody. Nagle
statek, jak dzgniety ostroga gwaltownie przyspiesza, siec nieomal
wyrywa nam rece. Ciagnieci przez potwora nie mozemy oddychac, masy
slonej wody wtlaczaja sie do gardla, rece potwornie bola, czuje,
ze rozciagnely mi sie tak, ze po powrocie bede mogl wiazac sznurowadla
bez schylania sie. Po kolei odpada kilka osob, wylawia ich plynaca
za statkiem motorowka. Mi udaje sie wskrabac troche blizej statku,
zapieram sie nogami o siec i dzieki temu trwam nadal w tym szalonym
pedzie. Nurt wody jest tak potezny, ze jednej z dziewczyn doslownie
splukuje majtki, co wzbudza wielka radosc na statku. Wreszcie koniec,
teraz wiem, ze to co wzialem za radosc na zdjeciu to bylo przerazenie,
a ci biedni ludzie krzyczeli o pomoc!
W czasie powrotu robia
sie coraz wieksze fale, statek plynie szybko, strasznie kolysze.
Siedzimy na pokladzie, turla nas od burty do burty.
Czesc osob na statku zapadla
na chorobe morska, przed toaletami kolejki, ludzie "haftuja"
w chustki i reczniki. My zas, z blogimi minami popijamy winko i
opychamy sie serem, krakersami i owocami, tak na pozegnanie w poczestunku
od zalogi.
Caly dzien na statku odciska
na nas swoj slad, gdy busik odwozi nas na camping, ledwo powloczymy
nogami. Reszta wina z "casku" usypia nas na siedzaco.
18.07.2002
Tym razem podjechal elegancki, duzy autokar wycieczkowy. Kolejna
zabukowana w recepcji wycieczka, to przejazd do Kurandy, miasteczka
opodal Cairns. Nie byloby w tym moze atrakcji, gdyby nie srodki
transportu, w jedna strone pojedziemy starym pociagiem, z pietyzmem
odrestaurowanym do stanu z poczatku XX w., z powrotem ruszymy w
dol, ku oceanowi dluga na 7,5 km kolejka linowa.
Wczoraj regenerowalismy
sily po wypadzie na rafe. Moje rece byly bliskie odpadniecia. Zrobilismy
sobie dlugi spacer wzdluz plazy, dochodzac do konca zatoki, nad
ktora lezy Clifton Beach. Nie dziwie sie staruszkom z Melbourne,
ze tak chetnie tu przyjezdzaja, trudno oprzec sie urokowi i spokojowi
tego krajobrazu. Wysilalem tez wczoraj moja kiepska angielszczyzne,
zeby porezerwowac nastepne etapy naszej wyprawy - autobus do Harvey
Bay i wypad na Fraser. Chyba mnie zrozumieli, chociaz przez telefon
nie bylo prosto.
Teraz, jadac autobusem
na dworzec we Freshwater, skad odchodzi pociag do Kurandy, szkoda
nam myslec, ze juz dzisiaj, troche przed polnoca opuscimy Clifton
Beach. O 1 rano z terminala w Cairns zabierze nas na poludnie coach
McCafferty's.
Utrzymany w stylu retro
dworzec robi wrazenie, w kasie dostajemy bilety na wszystkie dzisiejsze
atrakcje, oprocz pociagu i kolejki obejrzymy jeszcze pokazy kultury
Aborygenow w Tjapukai- centrum aborygenskim przy koncu kolejki linowej
SKYRAIL (calosc 106 A$/os.).
Wtacza sie pociag - jest
piekny, drewniane wagony, w srodku zamiast jarzeniowek piekne lampy,
szerokie, czteroosobowe siedzenia. Skrzypiac rusza po torze, pnac
sie dzielnie pod gore. Trasa pociagu jest bardzo pokrecona, na zakretach
mozna podziwiac cala wstege wagonow wyginajaca sie z wdziekiem.
Mijamy kolejne tunele, podziwiajac przez okna piekne widoki na pozostajacy
w dole ocean, na kaniony i urwiska, ktorych skrajem prowadzi
tor. Najwiekszy entuzjazm wzbudza przejazd przez niewiarygodnie
wysoki most, po ktorego jednej stronie pnie sie strome zbocze, natomiast
po drugiej jest tylko przepasc. Na jednej ze stacji pociag zatrzymuje
sie na 15 min., mozna wysiasc i chlonac widoki, kolejne niezapomniane.
Docieramy do Kurandy,
ktora fatalnie nas rozczarowuje. Spodziewalismy sie urokliwego miasteczka,
tymczasem jego glowna zabudowe stanowia ciagi sklepow ze wszystkim,
co mozna sprzedac turyscie - pamiatkami, jedzeniem, lodami, napojami
i wszelkim, czasem nienajwyzszej jakosci chlamem. Szeroko reklamowany
targ z wyrobami rekodzielniczymi okazuje sie zlepkiem kilkunastu
straganow zalanych podobnymi "rekodzielami" jak w sklepach.
Jest tylko kilka stoisk z bizuteria z opali, to robi wrazenie.
Na blakaniu sie po ulicach
spedzamy czas do 14.00, wtedy odjezdza nasza kolejka linowa. Potezny
kontrast, z pociagu retro przesiadamy sie do nowoczesnej, oddanej
do uzytku przed kilkoma laty, kolejki. Prawie calkowicie przezroczyste
wagoniki zapewniaja wspaniala widocznosc na rozciagajace sie ponizej
lasy deszczowe. Wagoniki majestatycznie suna nad dzungla tropikalna
- morze zieleni jest nie do ogarniecia. W czasie trasy przewidziane
sa dwa postoje, mozna wysiasc z wagonika i specjalnie przygotowanymi
trasmi przejsc sie posrod roslinnosci tropikow i rzucic okiem na
kanion z wodospadami uluzonymi kaskadowo, z przelewajaca sie pomiedzy
nimi woda.
Z glowa nabita kolejnymi
widokami zjezdzamy na dol. Doslownie 100 m od terminalu kolejki
znajduje sie Tjapukai, aborygenskie centrum kultury. Do tej pory
nasze kontakty z Aborygenami ograniczyly sie do kilku spotkan w
Alice Springs i, delikatnie mowiac, nie zrobily na nas najlepszego
wrazenia. Brudni, zniszczeni i pijani wystawiali nie najlepsze swiadectwo
swojej kulturze. Centrum sprawilo wrazenie zgola odmienne. Na wstepie
obejrzelismy przedstawienie z udzialem aktorow, animacji komputerowych
i innych efektow, opowiadajace legende o powstaniu czlowieka w Australii.
Choc opowiesc byla momentami niezrozumiala, momentami infantylna,
ogladalo sie ja z zaciekawieniem, jej plastycznosc przemawiala do
wyobrazni.
Gwozdziem programu byl
natomiast wystep grupy tancerzy aborygenskich, na przykrytej
dachem scenie, gdzie w czasie wystepow rozpalano ogien za pomoca
drewienek, inscenizowano polowanie na kangury i odspiewano piesn
o pokoju. Robilo to wrazenie, chociaz tracilo troche "Cepelia",
takim mieskiem rzucanym na pozarcie wszystkozernym turystom. Strawilismy
to jednak gladko i nie bez przyjemnosci. Po pokazach rzutu dzida
i bumerangiem, w ktorych mozna bylo wziac czynny udzial, pozostal
jeszcze wstrzasajacy w swej wymowie
film na temat historii Aborygenow, od pierwszych sladow pochodzacych
sprzed 40 tys. lat po czasy wspolczesne, gdy ludzie ci, wyniszczeni
przez dzialalnosc bialych zyja w ubogich enklawach gdzies w australijskim
Outbacku, bez zadnego praktycznie wplywu na zycie panstwa.
Powrocilismy na camping
zmeczeni, ale ze smaczkiem podrozy w ustach, dzisiaj jeszcze wyruszalismy
dalej. Spakowani z zalem opuscilismy nasza cabin, gdzie bylo tak
przyjemnie i ostatnim autobusem wyruszylismy do Cairns. Tu chcialem
zasiasc gdzies w kafejce, by opisac nasze przygody, niestety wszystkie
w poblizu dworca autobusowego byly juz nieczynne, byla prawie polnoc.
Z 20-kilogramowym plecakiem nie jest latwo sie przemieszczac, zrezygnowalismy
z szukania innych.
O 1.00 autobus ruszyl.
Byl pelen, moglismy zapomniec o rozwaleniu sie na podwojnych siedzeniach.
Mimo ciasnoty dalo sie jakos zasnac. Tym razem trasa przebiegala
wybrzezem, autobus czesto zatrzymywal sie, kolejni ludzie wsiadali
i wysiadali. Spedzilismy w tym pojezdzie najbardziej meczace 24
godziny w czasie naszej podrozy. Na mysli mialem tylko skrot SABENA
- Such A Bloody Expirience Never
Again.
O 1.30 nad ranem w sobote
(20.07) dojechalismy do Harvey Bay.
Nie bylo co robic, o 7.00 bylismy umowieni na lotnisku, skad mielismy
przelot na Wielka Wyspe Piaszczysta. Co bylo robic, rozlozylismy
spiwory na lawkach i zakosztowalismy urokow snu pod golym niebem,
bylo zimno...
Taksowka (15 A$) pojechalismy
na lotnisko. Przez telefon, jeszcze w Clifton Beach zabukowalismy
sobie wyprawe w firmie Air Fraser Island. Za 190 A$ od osoby mielismy
zagwarantowany przelot na wyspe, wynajem na dwa dni samochodu terenowego
(tylko takie moga sie tam poruszac), sprzet campingowy i powrot.
Doszlo do tego niestety 38,8 A$ za zezwolenia na jazde i biwakowanie
na wyspie.
Malenka, 6-osobowa Cessna
poniosla nas i pare Irlandczykow ku wielkiej przygodzie. Lot trwal
ok. 10 min. i po tym czasie wyladowalismy na plazy na wyspie. Robilo
to niesamowite wrazenie, pas oceanu i to naturalne lotnisko, po
ktorym rownoczesnie poruszaja sie jak po autostradzie samochody.
Pilot zaprowadzil nas na parking, zaladowal do auta sprzet na biwak,
goracy uscisk dloni i moglismy wyruszac. Jeszcze tylko zakupy spozywcze
i malym Suzuki Jimny wytoczylismy sie na plaze.
Pogoda byla kiepska, zaczelo
padac, nie przeszkadzalo nam to w rozpoczeciu najwiekszej przygody
w czasie naszej wyprawy. Coz moze byc piekniejszego od gnania 100
km/h szeroka, prawie 100 metrowa plaza, w poczuciu calkowitej wolnosci
i swobody? Zaopatrzeni w mapy ustalilismy sobie wczesniej marszrute
i pedzilismy na polnoc, zwalniajac od czasu do czasu przy pokonywaniu
przecinajacych plaze strumieni. Pierwszy postoj przy Eli Creek,
szerokim strumieniu, wzdluz ktorego wybudowany jest drewniany chodnik.
Mozna przejsc tym chodnikiem ok 250 wglab wyspy i nastepnie zanurzywszy
sie w krystalicznie czystej, chlodnej wodzie splynac wartkim nurtem
do oceanu. Co tez skwapliwie uczynilismy, rewelacyjne wrazenia.
Po tej odswiezajacej kapieli
dalsza podroz po plazy, tym przyjemniejsza, ze im dalej przemieszczalismy
sie na polnoc, tym pogoda stawala sie ladniejsza i wreszcie zza
chmur wyjrzalo slonce. Pozniej postoj prz wraku liniowca "Maheno",
ktory urwal sie z holu w drodze na zlom i postanowil dokonczyc zywota
na piachu wyspy, stanowiac od tej pory atrakcje turystyczna. Obowiazkowe
pare fotek i odjazd, tym razem wglab wyspy.
Piaszczysta droga, z glebokimi
koleinami, wyrzezbionymi przez znacznie wieksze od naszego pojazdy,
jechalismy nad jezioro Gawongera. Pare razy, widzac potezne haldy
piachu mialem chwile zwatpienia, ale nasz niepozorny samochodzik
radzil sobie nadspodziewanie dobrze z pokonywaniem przeszkod. Tym
niemniej, 8 kilometrowa trasa zabrala nam prawie godzine mozolnego
przedzierania sie.
Nagroda bylo piekne, male
jeziorko, krysztalowa woda i tak niewiarygodna cisza, ze trudno
bylo oprzec sie wrazeniu, ze ktos wylaczyl dzwiek. Czas plynal blyskawicznie,
fale oceanu, powodowane przyplywem zaczely zabierac coraz wieksze
polacie piaskowej autostrady. Mijajac pedzace w obydwu kierunkach
samochody zaczelismy szukac miejsca na nocleg. Na wyspie mozna swobodnie,
poza kilkoma miejscami, biwakowac, postanowilismy wiec nie korzystac
z campingu. Wreszcie upatrzylismy sobie zaciszne miejsce za wydma
i rozbilismy tam namiot.
Z szerokiej autostrady
pozostal waski pas piasku, ktorym raz po raz przemykaly jeszcze
auta.
Zbierajac w poblizu obozowiska drewno, przypomnialem sobie szczeniece
lata, obozy harcerskie i czasy, gdy przy ognisku przemijaly najszczesliwsze
chwile. Kazdy ma chyba takie wspomniania, z magicznych momentow
przy plonacym ogniu. Jest jaka sila pierwotna, ktora ciagnie nas
do ognia i po raz kolejny przekonalem sie o tym, patrzac jak przy
brzegu Pacyfiku plonie drewno, slyszalem szum fal i widzialem na
niebie gwiazdy i Ksiezyc. Mielismy wszystkie zywioly przed soba,
Fraser Island pozwolila nam przyblizyc sie do natury na wyciagniecie
reki. Tak od tego momentu zaczalem postrzegac te wyspe, mimo setek
samochodow przemierzajacych ja wzdluz i wszerz stala sie dla mnie
ostoja czystej natury, z woda pitna w strumieniach, szafirowym oceanem
i nieskazitelnie czystym, slonecznym piaskiem.
Przesiedzielismy przy
ognisku kilka godzin, gotujac jedzenie z puszek, smazac chlebek
i cieszac sie tymi chwilami. Rano, tuz po wschodzie slonca
(nie tak zle, ok. 7) ruszylismy dalej poznawac ten nezwykly skrawek
ziemi. Na Indian Head, wysokiej skale stromo wznoszacej sie nad
oceanem mielismy okazje podziwiac kolejne w czasie tej wyprawy widoki,
ktorych nie zapomnimy nigdy.
Pisze tak za kazdym razem,
ale na rowni z Great Ocean Road i Uluru, rafa koralowa i Kanionem
Krolewskim nie widzialem nigdy nic doskonalszego. Pozniej spenetrowalismy
jeszcze Champagne Pools, z malenkim lagunami wprost zapraszajacymi
do kapieli, Waddy Point, do ktorego wiodla droga przez las, tak
ciezka, ze Suzuki zakopal sie parokrotnie, w koncu plaza dotarlismy
prawie na koniec, liczacej ok. 130 km dlugosci, wyspy.
Czas mijal nieublaganie
i wiedzielismy juz, ze zeby zobaczyc choc polowe cudownych miejsc
na wyspie, musielibysmy spedzic tu co najmniej tydzien. Ale nawet
rok tu spedzony moglby dostarczyc niezapomnianych wrazen.
Ruszylismy z powrotem na poludnie, chcielismy jeszcze przed powrotem
na staly lad obejrzec najwieksze jezioro na wyspie - Lake Mc Kenzie.
Ciezkie 12 km przez piach
doprowadzilo nas do jeziora o bialym piasku na brzegu i wodzie tak
przejrzystej, ze wydawala sie nieprawdziwa. Niestety bylo tam tez
duzo rozwrzeszczanych turystow, ktorzy nie czuli chyba magii tej
wyspy, rykiem zagluszali chyba bol wlasnej glupoty. Nie potrafie
zrozumiec potrzeby zaznaczania swojej obecnosci wrzaskiem, tym bardziej
w otoczeniu tak spokojnym jak wszystkie miejsca na Fraser Island.
Ucieklismy stamtad. Czas
byl zreszta najwyzszy, o 15.00 odlatywal nasz samolocik. Z zalem
oddalismy wiernego Jimniego, spisal sie na medal. Zapakowalismy
sie do Cessny i po paru minutach powrocilismy z wyspy marzen na
staly lad, z solennym przyrzeczeniem, ze jeszcze na Fraser wrocimy.
Reszte juz znacie, czekamy
teraz w Harvey Bay na autobus do Sydney, na kolejne prawie 24 godziny
meczarni przed ostatnim juz etapem naszej wyprawy. Napisze stamtad!
|