Odcinek 22 - opublikowany 25.07.2002 (wieczorem) - SMS z Singapuru,
droga powrotna
Wyprawa Radka - relacja bezposrednia
|
|
Wstep |
> |
Pomysl,
poczatki, wizy, bilety |
> |
Australia,
z czym to sie je? |
> |
Zbieranie
kwitow |
> |
Jak
pokonac te trase? |
> |
Dzien
wyjazdu |
> |
A
jednak kraina Oz naprawde istnieje |
> |
Za
kolkiem, z Sydney do Bega |
> |
SMS
z Port Fairy, Jedziemy dalej |
> |
Adelaide |
> |
Miasteczko
jak Alice Springs |
> |
SMS
ze szczytu Uluru, Dziennik z Alice |
> |
SMS
znad oceanu, Z Czerwonego Centrum do tropikalnych plaz |
> |
SMS
z drogi, brzegiem Pacyfiku w dol, Rozkosze i cuda |
> |
SMS
z punktu wyjscia, |
> |
SMS
z Frankfurtu - Europa, Europa!!
SMS z Poznania - Godzina powrotu
Juz w domu |
> |
Zakonczenie
i podsumowanie |
|
Jestesmy w Singapurze.Wszystko OK. Przed nami 12 godzin lotu
do Frankfurtu. Do zobaczenia.
Odcinek 23 - opublikowany 26.07.2002 - SMS z Frankfurtu - Europa,
Europa!!
Do Frankfurtu dolecielismy z malym spoznieniem. Jest zimno i pada.
Co to za lato?! Wole zime w Australii!
Autobus o 15.30. Na razie.
Odcinek 24 - opublikowany 27.07.2002 - SMS z Poznania - Godzina
powrotu
Koniec podrozy. Jestesmy w domu. Wszystko OK. Idziemy spac.
Ten SMS nadszedl punktualnie o godzinie 7.00 rano, czasu polskiego,
czyli wszystko poszlo zgodnie z ulozonym ponad 2 miesiace temu planem.
Odcinek 25 - opublikowany 30.07.2002 - Juz w domu
29.07.2002
Nie moge uwierzyc, ze to juz naprawde koniec. Jeszcze lecac samolotem,
czy czekajac na autobus, nie zdawalem sobie z tego sprawy. Kiedy
plecak lezal w poblizu, a bilety sterczaly z kieszeni, nie czulem
zblizajacego sie nieuchronnie momentu powrotu do szarej rzeczywistosci.
No, ale stalo sie.
Ostatnia noc pod australijskim niebem uplynela nam spokojnie. Pomimo
swiadomosci czekajacej nas podrozy przez pol swiata, spalismy jak
susly. Rano standard sniadanie, ostatni prysznic, pakowanie plecakow.
Pogoda obeszla sie z nami laskawie, bylo cieplo i slonecznie. Z
prawdziwym zalem zatrzasnelismy za soba drzwi pokoju ostatniego
z naszych licznych schronien w czasie tej pieciotygodniowej wyprawy.
Punktualnie o 10.00 (check-out time) wyruszylismy na dworzec. Na
cale szczescie jest on polozony w odleglosci jednej przecznicy od
schroniska, inaczej nie wiem, jak doczlapalibysmy sie tam z naszymi
plecakami. Jadac przez Australie, z kazdego miejsca zabieralismy
foldery i reklamowki, po czesci z racji skrzywienia zawodowego (reklama),
po czesci z ochoty, by miec pamiatki z miejsc czy wydarzen, w ktorych
bralismy udzial. Uzbieralo sie tego z 5 kg, do tego doszly upominki
dla rodziny, znajomych, wreszcie dla nas samych. Doszlismy jednak
do perfekcji w pakowaniu bagazu i ocenie jego ciezaru, bylo to przeciez
istotne, przy jezdzeniu Greyhoundem/McCafferty’s, tam limit ciezaru
jednej sztuki bagazu to rowniez 20 kg, jak w samolocie.
Na lotnisku, na ktore dojechalismy pociagiem z dworca Sydney Central
(linia Airport McArthur, 10,40 A$/os., cztery przystanki) okazalo
sie, ze moj plecak wazy 20,5 kg, Justyny 19,5 kg, miescimy sie wiec
idealnie w limicie. Cale szczescie, ze przy odprawie nie waza bagazu
podrecznego, w malych “samolotowych” plecaczkach upchnelismy najciezsze
rzeczy.
Australijczycy okazali sie bardzo praktyczni, przy stanowisku odpraw
na kazdego podrozujacego z plecakiem czekaly wielkie worki foliowe
do spakowania bagazu. Wrzucajac nasze plecaki do lukow bagazowych
w autobusach zawsze martwilismy sie o stan, w jakim znajdziemy je
po powrocie, tu wrzucilismy je do workow, zakleilismy dolaczona
tasma i po klopocie. Jeszcze tylko wypelnienie specjalnej deklaracji
dla wyjezdzajacych i mozemy sie odprawiac. Przy okienku mila wiadomosc,
dostajemy “window seat” miejsce przy oknie.
Pozbywszy sie bagazy, zwiedzamy jeszcze lotnisko. Nie sprawia wrazenia
duzego, jest sympatycznie zagospodarowane, duzo tu sklepow i knajpek,
od McDonalda po wytworne restauracje, dla kazdego cos milego. Zegnamy
sie z Australia ponownie po chinsku 2 dania + makaron za jedyne
(jak na lotnisko) 9,80 A$ za porcje.
Na calym lotnisku rozmieszczone sa punkty z 24 komputerami podlaczonymi
do internetu, korzystanie darmowe. Czeka jednak kilku ludzi przy
kazdym, szybko sprawdzamy poczte, dwa SMSy i juz trzeba leciec do
samolotu, rozpoczal sie “boarding” lokowanie pasazerow.
Lecimy ponownie Boeningiem 747-400, czyli “Jumbo-Jet’em”. Olbrzymi,
pietrowy samolot robi wrazenie i budzi respekt na pasie lotniska,
wsrod mniejszych kumpli. Tym razem jest to chyba nieco nowszy egzemplarz,
niz ten ktorym lecielismy do Australii, Jest wyposazony w “system
rozrywkowy”, kazdy z pasazerow ma przed soba wlasny monitorek, zamocowany
w oparciu siedzenia z przodu. Do tego pilot na kabelku, pelniacy
rowniez funkcje telafonu. Przebieglosc tego systemu polega na jego
elastycznosci, rownoczesnie emitowanych jest 12 filmow, 4 kanaly
telewizyjne i kilkanascie radiowych oraz program z mapa i danymi
dotyczacymi lotu. Mozna dowolnie wybrac sobie pozycje do ogladania.
Po 2,5 godz. system startuje z calym repertuarem od poczatku, mozna
przeskoczyc na inny film lub program i tak w kolko. Kiedy znudzi
sie nam ogladanie, mamy jeszcze do dyspozycji 12 gier, raczej prostych,
w stylu pasjansa lub Tetrisa. Nie zmienia to faktu, ze czas na pokladzie
minal nam szybko.
Po 7,5 godzinach lotu docieramy do Singapuru, cofamy zegarki o
2 godz. Jest 21.30 czasu miejscowego, a na zewnatrz lotniska 34
C! Wychodzimy na chwile na taras przeznaczony dla palaczy jest
tak niesamowicie goraco i duszno, ze w okamgnieniu nasze ubrania
robia sie wilgotne, uciekamy z powrotem do klimatyzowanej hali.
Przerwa trwa niecale 2 godziny, ponowna kontrola bagazu i znowu
siedzimy w samolocie. Start sie opoznia, czekamy na pasazerow innego
spoznionego samolotu, ktorzy przesiadaja sie do nas. Tym razem lot
jest dluzszy 12,5 godziny. Singapur rozswietlony miliardami punktow
wyglada z powietrza niesamowicie, niknie jednak blyskawicznie z
zasiegu wzroku, zostawia tylko lune na horyzoncie. Jemy, co dali,
ogladamy jakies filmy, w koncu zasypiamy.
Siedzialem przy oknie, obudzilem sie dokladnie na wschod slonca,
przelatywalismy wtedy wg mapy lotu nad Ukraina w okolicy Charkowa.
Piekny widok, chmury podswietlone od spodu przez slonce, wylaniajace
sie zza krawedzi Ziemi, widzialem to po raz pierwszy. Cofamy zegarki
o kolejne 6 godz. by przejsc na czas europejski i po przejsciu przez
gruba warstwe chmur o 6.05 ladujemy na mokrym lotnisku we Frankfurcie
pada rzesisty deszcz.
Pierwsza niepokojaca rzecz przy odprawie, niemiecki urzednik ma
twarz tak skrzywiona, jakby przed chwila polknal cytryne, nie tylko
zreszta on, pozostali rowniez. To zgrzyt, przez miesiac wszystkie
twarze wokol nas byly radosne i usmiechniete, kontrast jest az za
bardzo widoczny. Niestety, to trwa dalej, lotnisko we Frankfurcie,
ktore zawsze jawilo mi sie jako cud nowoczesnosci, razi szaroscia,
balaganem (!!!) i atmosfera nieukonczonej budowy. Sufity podwieszane
zdemolowane, myslelismy, ze przez miesiac naszej nieobecnosci cos
drgnie, gdzie tam. Gdy wyjezdzalismy, nie bylo mozliwosci skorzystania
z prysznica w hali glownej, byl popsuty. To tez sie nie zmienilo,
na pytanie, gdzie po dobowym locie mozna sie wykapac primadonna
za biurkiem w informacji wzrusza ramionami. Bez usmiechu.
Do odjazdu autobusu mamy 8 godz., plecaki zostawiamy w skrytkach
na dworcu kolejowym (bilet z lotniska na dworzec 3,15 E/os.) i wychodzimy
do miasta. Kolejny szok w centrum, naprzeciw dworca jest strasznie
brudno, walaja sie doslownie kupy smieci, mnostwo jest “nieswiezych”
osobnikow o fizjonomiach nie zachecajacych raczej do wygloszenia
tradycyjnego “How are you?”. Zaczyna nam sie tu nie podobac. Chronimy
sie w knajpce, przeczekujemy pare godzin. Punktualnie podjezdza
autobus, wszyscy pchaja sie do kierowcy, jakby mialo zabraknac miejsc.
Wiekszosc jadacych z nami to Polacy Niemcy, pracujacy tam lub
mieszkajacy, silacy sie na “niemieckosc” do tego stopnia, ze kliku
z nich do polskiego kierowcy zwraca sie po niemiecku, straszliwie
kaleczac ten jezyk, wyglada to tragikomicznie. Zaciskamy zeby i
postanawiamy przetrwac. Niesprawiedliwym byloby powiedziec, ze caly
autobus tak wygladal, ale kilku “obcokrajowcow”, upojonych w dodatku
tanim piwem dalo nam sie niezle we znaki w czasie podrozy glosnymi,
chamskimi odzywkami (tym razem juz po polsku, nie starczylo pewnie
umiejetnosci) i wytworzeniem takiej typowo “polskiej” atmosfery.
Bylo niesamowicie ciasno, wideo popsute, system wentylacji tez nie
najlepszy (poklon dla Greyhounda). Modlilem sie po cichu o koniec
tej udreki.
Po 12 godzinach dotarlismy pod Poznan, skad juz odebral nas moj
ojciec. Dojechalismy do domu po 6 rano i padlismy w objecia naszego
synka, ktory nakazal stanowczo sie obudzic, jak tylko dojedziemy.
To byla najwieksza osloda trudow podrozy, na to najbardziej czekalismy.
Weekend to spotkania ze steskniona rodzina i adaptacja do nowego
czasu. I oswajanie sie z powrotem z realiami, z ktorych na miesiac
wyrwal nas czarnoksieznik Oz, co chyba jest najtrudniejsze.
Ma racje Stan, ze chyba zostalismy “namagnesowani”, juz ciagnie
mnie z powrotem. Dobrze zobaczyc stare katy, ale gorzej poczuc na
wlasnej skorze brak tego Ozzi-luzu w naszych rodakach, zetknac sie
z szara (doslownie) rzeczywistoscia.
Pozostalo miec swiadomosc, ze gdzies, o kilkanascie tysiecy kilometrow
stad jest inna planeta, na ktorej wszystko postawione jest “do gory
nogami” i tesknic do niej, obmyslajac, jakby tam znowu zajrzec....
To juz koniec bezposredniej relacji, nie koniec tego dziennika
jednak. Wrocilem juz do pracy, z czasem pewnie bedzie krucho,
ale zabieram sie do opracowania calej wyprawy, sporzadzenia statystyki,
poskanowania zdjec. Zajmie to troche czasu, ale obiecuje sie strescic.
Przy okazji, jak juz pisalem, na pewno umknelo mi w moich relacjach
mnostwo rzeczy, prosze o sygnaly, czego w nich brakuje, jezeli
bede w stanie i posiadal taka wiedze, na pewno uzupelnie dziennik.
Do zobaczenia.
|