Odcinek 26 - opublikowany 18.09.2002 - Zakonczenie i podsumowanie
Wyprawa Radka - relacja bezposrednia
|
|
Wstep |
> |
Pomysl,
poczatki, wizy, bilety |
> |
Australia,
z czym to sie je? |
> |
Zbieranie
kwitow |
> |
Jak
pokonac te trase? |
> |
Dzien
wyjazdu |
> |
A
jednak kraina Oz naprawde istnieje |
> |
Za
kolkiem, z Sydney do Bega |
> |
SMS
z Port Fairy, Jedziemy dalej |
> |
Adelaide |
> |
Miasteczko
jak Alice Springs |
> |
SMS
ze szczytu Uluru, Dziennik z Alice |
> |
SMS
znad oceanu, Z Czerwonego Centrum do tropikalnych plaz |
> |
SMS
z drogi, brzegiem Pacyfiku w dol, Rozkosze i cuda |
> |
SMS
z punktu wyjscia, |
> |
SMS
z Frankfurtu - Europa, Europa!!
SMS z Poznania - Godzina powrotu
Juz w domu |
> |
Zakonczenie
i podsumowanie |
|
15.09.2002
Oj, jak bylo ciezko zasiasc przed komputerem i pisac o podrozy.
Minelo juz poltora miesiaca od powrotu z Oz, wydarzylo sie w tym
czasie mnostwo rzeczy, ktore raczej nie nastrajaja pozytywnie, a
ja myslami ciagle jeszcze jestem w Australii. Po powrocie porwal
mnie od razu wir pracy, szalenstwo pogoni za kazdym groszem. Celowo
takze odwlekalem moment zakonczenia tego dziennika, karmiac sie
wrazeniem, ze poki zostanie on otwarty, niedokonczony, tak dlugo
nasza australijska przygoda sie nie skonczy. Namagnesowanie tym
kontynentem to jedno, z tym sie liczylem, druga jednak rzecza jest
przygnebiajaca mnie - czy moze raczej nas, Justyna ma podobne odczucia
- sytuacja w Polsce, w Europie i na swiecie, ciagle przepychanki
polityczne, kompletny brak poszanowania dla drugiego czlowieka,
grozba wojny, zaglady znowu setek tysiecy ludzi w imie chorych ambicji
paru szalonych przywodcow.
W tym ponurym, sinym swietle naszej rzeczywistosci, Australia jawi
sie nam jako kraina szczesliwosci, oaza spokoju. Zadowoleni, usmiechnieci
Australijczycy wygrali los na loterii, rodzac sie i mieszkajac na
kontynencie tak odleglym od naszej tykajacej jak zegarowa bomba
polnocnej polkuli. Moze sie wydawac, ze zbytnio idealizuje ten kraj,
mialem przeciez tylko okazje przez miesiac poogladac zycie tam sie
toczace, na dodatek z perspektywy turysty, ktory przyjechal by ogladac
i poznawac, nie zyc i pracowac. Zdaje sobie sprawe, ze tak jak w
inne kraje, Australia na pewno boryka sie z roznymi problemami zycia
codziennego, ze swiatowymi kryzysami i niepokojami, mam jednak wrazenie,
ze z racji polozenia i odleglosci dzielacej ten kontynent od innych,
zawieruchy przetaczajace sie przez swiat docieraja tu tylko lekkim
powiewem bryzy, nie wywolujac spustoszenia w duszach ludzi. Te dusze
caly czas moga spokojnie zyc, zyc radosnie i czerpiac z zycia tyle,
ile to zycie jest w stanie zaoferowac.
Australijskie spoleczenstwo jest logiczne, takie tylko okreslenie
przychodzi mi do glowy, mysle, ze precyzuje ono cechy dla tego narodu
charakterystyczne. Zamknieci na zlo tego swiata, na paskudne niepokoje,
wykorzystuja swoja izolacje, by do swego ogrodka nie wpuscic chwastów,
ktore zaklocic moga jego kompozycje. Z uporem i konsekwencja buduja
swoj dobrobyt, kierujac go jednak w strone zwyklych ludzi, mieszkancow,
a nie rozwijajac elity, nie tworzac przepasci pomiedzy tymi co maja,
a reszta. Tu czuje sie sie, ze kraj jest dla ludzi, to jego wszyscy
mieszkancy maja rowne prawo korzystac z dobrodziejstw otrzymanych
w prezencie od natury. Rownoczesnie dawno nie spotkalem ludzi
tak otwartych na innych, nie przywiazujacych wagi do koloru skory
czy religii innego czlowieka. Tu kazdy jest czlowiekiem, takim samym,
bez wzgledu na to do kogo sie modli czy jakiego koloru partie uwaza
za lepsza. Tu nikogo nie obchodzi jak sie wyglada, w co sie jest
ubranym, wazne jest to, co ma sie do powiedzenia, do zaprezentowania,
i ....... jak szeroko potrafi sie usmiechnac. Utrzymaniu tego status
quo pomaga bardzo miedzynarodowy charakter tego mlodego spoleczenstwa.
W kraju, w ktorym kazdy czlowiek ma przodkow gdzies za wielka woda,
wyksztalcily sie zasady tolerancji i poszanowania innych kultur.
„My wszyscy jestesmy Australijczykami” - ucza sie dzieci w szkole,
by od poczatku swego swiadomego zycia wiedzialy, w jakim duchu nalezy
traktowac sie nawzajem.
Brzmi
to wszystko bardzo moze gornolotnie i idealistycznie, ale takie
wlasnie odczucia towarzysza mi kazdego dnia, gdy rozmyslam o tym
kraju. Lapie sie na ciaglych porownaniach, na zestawianiu w pary,
bardzo kontrastowe, rzeczy, ktore draznia mnie tu, a podobaly mi
sie na antypodach. Wspomnienia ozywaja jak za dotknieciem czarodziejskiej
rozdzki, gdy tylko mam przed oczami fotografie z Oz, jako obrazy
dokumentujace odczucia. Potwierdzaja, ze tak rzeczywiscie bylo,
ze ten kontynent istnieje, ze ta podroz sie odbyla. Inaczej moglbym
pomyslec, ze tylko mi sie zdawalo.
Strasznie
dlugo nie moglem uporac sie ze zdjeciami. Tak jak pisalem, po raz
pierwszy sprobowalem postawic na material pozytywowy, czyli slajdy.
Konsekwentnie, w czasie calej podrozy trzymalem sie tego, choc sprawialo
to troche problemow. Nie zawsze mozna bylo bez problemu kupic filmy,
gdy ich zabraklo. Z Polski nie chcialem zabierac zapasu, obawiajac
sie przeswietlen bagazu i zlego wplywu na material. Na miejscu z
kolei trzeba bylo szukac wiekszych zakladow fotograficznych, by
film do slajdow kupic. Ceny bardzo podobne jak w Polsce, zalezne
oczywiscie od miejsca, gdzie sie te filmy kupowalo. Najtaniej (10
A$) placilem za rolke (36 klatek, 200 ASA, FUJI) w Adelajdzie, najdrozej
(14,95) za porownywalny material w Alice Springs.
Zdjecia
robilem Pentaxem MZ50, uzywajac dwoch obiektywow, standardowego
28-80 i tele 70-300. Wypstrykalem 17 rolek, co w efekcie dalo ok.
600 fotek. Jakosciowo wyszly przepieknie, jednak problem pojawil
sie przy skanowaniu. Za nic nie moglem uzyskac odpowiadajacej mi
jakosci. Zdjęcie, które podswietlone wygladalo na idealne,
po zeskanowaniu okazywalo sie lekko nieostre, pokryte mgielka. Mimo
to wybralem najlepsze 200 szt. i nie dalej jak w piatek (13.09.
tak dlugo popoludniami walczylem ze skanerem) oddalem do punktu
fotograficznego, gdzie z plikow wykonano odbitki. Wyszly calkiem
calkiem. Przy okazji dowiedzialem sie jednak, ze z domowego, plaskiego
skanera nigdy nie osiagne jakosci porownywalnej z oryginalem, potrzebny
jest profesjonalny skaner bebnowy. W zwiazku z tym umowilem sie
na bezplatna probe, kilka fotek zeskanowanych zostanie w zakladzie
foto, zrobione zostana tez odbitki i wtedy zobaczymy. Cala ta procedura
jawi sie bardzo skomplikowanie, na przyszlosc chyba zostane przy
tradycyjnym materiale negatywowym.
Przegladajac
te setki zdjec na monitorze komputera, jak zywe wracaly do mnie
wspomnienia z podrozy. Od poczatku, od samego przylotu przezywalem
ponownie przygody, ktore spotykaly nas w Oz, ogladalem te same miejsca
i kojarzylem je z konkretnymi ludzmi.
Kiedykolwiek
na jakiejs fotce pojawiala sie Toyota, ktora wypozyczylismy w Sydney,
zawsze przed oczami stawala mi Pani Teresa, ktora poznalismy wlasnie
przy okazji spotkania w BRITZ-u. Teresa i jej maz Krzysztof, mieszkancy
przedmiesc Sydney, bardzo przyjaznie nas potraktowali przy spotkaniu
przed naszym odlotem. Utrzymujemy obecnie kontakt mailowy, ze wzgledu
na brak czasu nieco rzadszy, niz bysmy chcieli, ale na pewno jeszcze
sie kiedys spotkamy.
Gdy
dojechalismy do Adelajdy, czekal tam na nas Stan, gospodarz tej
strony. Po raz kolejny odwiedzilismy teraz wirtualnie miejsca, po
ktorych Stan nas oprowadzil, poswiecajac swoj czas, bysmy mogli
jak najwiecej zwiedzic. Rozmawiajac o warunkach zycia w Australii,
zwrocil on wtedy uwage na problem trapiacy na tyle duza czesc spoleczenstwa
australijskiego, by stalo sie to przedmiotem dyskusji w mediach.
Chodzi mianowicie o hazard, ktory wciaga rzesze Australijczykow,
bez wzgledu na wiek czy plec. Obrazowal ten problem artykul w gazecie,
wspolnie przez nas przeczytany, mowiacy o matce trojga dzieci, ktora
sad skazal na odsiadke, dajac jej tylko trzy dni na pozegnanie sie
z pociechami przed kilkuletnim wiezieniem. Kobieta ta zdefraudowala
potezne ilosci pieniedzy z zaliczek klientow jej firmy na domy,
przepuszczajac je przez ruletke. To tylko jeden z morza podobnych
przypadkow. W szponach hazardu znajduje sie takze rzesza australijskich
emerytow, ktorzy przegrywaja namietnie swoje renty, przechodzac
pozniej na garnuszek opieki spolecznej, bez srodkow do zycia. Spacerujac
po Adelajdzie Stan pewnego razu z tajemniczym usmiechem wprowadzil
nas do okazalego budynku kolo dworca. W salach kasyna, ktore tam
sie miesci, przezylismy szok na widok rzedow siwych glow pochylonych
nad „jednorekimi bandytami”, stolikami do Black Jacka czy rulety.
Trudno bylo dostrzec kogokolwiek mlodego, staruszkowie calkowicie
opanowali ten budynek. Bylo okolo poludnia, pod wieczor sytuacja
sie zmienia, starsi ludzie wracaja do domow. Jednak w ciagu tych
paru przedpoludniowych godzin niektorzy z nich traca srodki do zycia,
co gorsza zaciagaja dlugi, ktore rujnuja ich dotychczasowy dorobek.
Sprawa zatacza coraz szersze kregi, mowi sie o problemie spolecznym.
My jednak pomyslelismy o ogromnym kontrascie dzielacym naszych schorowanych
emerytow, stojacych w kolejkach do aptek, od beztroskich australijskich
staruszkow szalejacych w kasynach gry. Witalnosc tych starszych
ludzi jest zastanawiajaca, powstaje pytanie, dlaczego u nas tak
nie jest, dlaczego ludzie w jesieni zycia sa w Polsce tak strasznie
zgnebieni i zgaszeni....
Opuszczajac
Adelajde Ghanem do Alice Springs, wdepnelismy na sciezke turystyczna,
ktora lacznie z nami przemierzaly setki innych turystow, czy to
Ozzich, czy obcokrajowcow. Coraz to w jakims miejscu na szlaku,
pomimo, ze miejsca te byly odlegle od siebie o setki kilometrow,
spotykalismy tych samych ludzi, ktorzy tak jak my tropili atrakcje
Australii.
Jadac
Ghanem, uzyskalismy kilka wskazowek na temat mijanej trasy od milej
kobiety, podrozujacej z synem. Gosc ten zwrocil nasza uwage swoim
„hrabiowskim” zachowaniem, grymasil i marudzil, jego niezadowolona
twarz ani na chwile nie zmienila wygladu. Jakie bylo moje zdziwienie,
gdy w pare dni pozniej, w centrum aborygenskim przy Uluru, myjac
zeby o 5 rano niemal nie zderzylem sie glowa z „Panem Hrabia”, ktory
tym razem przywolal na twarz szeroki usmiech i gromkim „How are
you, spotkalismy sie w Ghanie!” dal mi do zrozumienia, ze duch Uluru
przegonil kaprysy z jego glowy. Cos jest w powiedzeniu, ze podroze
zmieniaja ludzi...
Gdy
bylismy w ubieglym roku na Teneryfie, dotarlismy na najwyzszy szczyt
tej wyspy (a zarazem calej Hiszpanii) Pico el Teide, 3718 m.n.p.m.
Na pamiatke tego wydarzenia, cichcem zawinalem w T-shirt kawal wulkanicznej
skaly, ktory troskliwie opatulony dojechal ze mna do Polski i spoczywa
dumnie na polce w naszym domu. Bedac na szczycie Uluru pokusa mowila
mi: wez kawalek tej skaly na pamiatke. Czujac jednak magie tego
niezwyklego miejsca powstrzymalem sie, co jak sie okazalo uchronilo
mnie od klopotow. Rozmawiajac z Teresa i Krzysztofem w Sydney padlo
z ich strony pytanie na temat tego typu pamiatek z Uluru. Okazalo
sie, ze absolutnie nie wolno zabierac czegokolwiek z tego swietego
miejsca Aborygenow. Istnieja juz setki udokumentowanych przypadkow,
gdy zabrane kawalki skaly, ktore polecialy z nowymi wlascicielami
na inne kontynenty, przyprawialy ich o same problemy. Rozpadaly
sie malzenstwa, bankrutowaly firmy, gineli ludzie. Nie pomagalo
pozbycie sie kamienia, nalezalo go bowiem odeslac do Australii,
do macierzy. Po wyekspediowaniu kamienia z powrotem, problemy mijaly.
Chociaz nie jestem przesadny, raczej staram sie patrzec na zycie
realnie, to jednak magia Uluru, tej poteznej skaly rzuconej nie
wiadomo skad na pustynie plaska jak talerz, zadzialala rowniez na
mnie. Uwierzylem w tajemna moc czastek tej gory.
Podrozujac dalej, ogladajac kolejne obrazy z naszej podrozy przypomnial
mi sie jeden jedyny niemily incydent, zwiazany z kontaktami z Australijczykami,
jaki przytrafil nam sie w czasie calego miesiaca. Jadac autobusem
z Cairns do Harvey Bay, przed wycieczka na Fraser Island mielismy
nieszczescie dostac miejsca chyba dla liliputow, z tylu autobusu.
Poczatkowo nie zwrocilem uwagi na to, ze przed naszymi fotelami
jest mniej miejsca na nogi niz przed innymi. Bolesnie przekonalem
sie o tym, gdy od razu po ruszeniu autobusu, malo sympatyczne rodzenstwo
okolo 18 - letnich Australijczykow opuscilo oparcia swoich siedzen.
Na nogi pozostalo jakies 20 cm, nie pomogla prosba do nich, by nieco
podniesli oparcia. Doskonale chyba sie bawili sluchajac naszych
przeklenstw i narzekan. Nie pozostalo mi nic innego, jak wbicie
kolan w opuszczone siedzenie, tak by w miare wygodnie sie ulokowac.
Teraz to ja usmiechalem sie pod nosem bezradnie krecac glowa i zaslaniajac
sie nieznajomoscia jezyka, gdy upierdliwcy cos tam wygadywali. Po
kilkuset kilometrach osiagnelismy kompromis, oparcie powedrowalo
w gore, kolana w dol. Wysiedli w Arlie Beach, mruczac cos pod nosami,
pozegnaly ich nasze promienne usmiechy. Have a nice day!
W
tym samym autobusie, z nudow (z Cairns do Harvey Bay jechalismy
dobe) i braku ksiazek, dawno juz przeczytanych, pograzylem sie w
lekturze bezplatnej gazety dla backpakersow. Znalazlem tam artykul
o Fraser Island, na ktora zmierzalismy. Dotyczyl on walesajacych
sie po wyspie dzikich psow dingo. Stwory te, ponoc zbyt bojazliwe
by zaatakowac doroslego czlowieka, na poczatku roku zagryzly na
Fraser 10 - letniego chlopca. Ostrzegano przed nimi, zalecano szczegolna
ostroznosc. Potraktowalem to troche z przymruzeniem oka. Po dotarciu
na Fraser Island okazalo sie jednak, ze problem jest chyba powazniejszy
niz myslalem. Wszedzie, na plakatach, ulotkach, wszelkich materialach
reklamowych o wyspie ostrzegano o tym problemie. Rozwieszone one
byly takze na wewnetrznych stronach drzwi toalet, przebywajac w
tym miejscu trudno bylo ich nie przeczytac. Zalecano, by w razie
napotkania psow dingo w zadnym przypadku ich nie karmic, nie spuszczac
z oka i wolac o pomoc. Napedzilo nam to wszystko niezlego stracha,
spedzalismy przeciez noc na plazy, z dala od innych ludzi, chronieni
tylko namiotem. Oczami wyobrazni widzialem juz nocna walke z wataha
wyglodnialych drapieznikow. Troskliwie pochowalismy resztki jedzenia,
wszystko, co mogloby przywolac psy do naszego obozu. Cale szczescie,
ta ulotkowa kampania przeciwko dingo okazala sie dmuchaniem na zimne.
Noc spedzilismy spokojnie, a psy dingo mielismy jedyni okazje podziwiac
jadac nasza mala terenowka po plazy, jak majestatycznie pokonywaly
szeroki pas piachu przemieszczajac sie wglab tej cudownej wyspy.
Kolejne zdjecia doprowadzily mnie z powrotem do Sydney, pieknego
miasta, gdzie czlowiek doslownie potyka sie o rzeczy niezwykle,
odpoczywa w cieniu najslynniejszej na swiecie opery i spaceruje
po najwiekszym na swiecie wieszaku na ubrania - Harbour Bridge.
Przegladajac kolejne fotografie, czulem jak nieuchronnie zbliza
sie ta ostatnia, z lotniska, z ostatniego momentu na australijskiej
ziemi. Z ostatniego momentu pobytu na innej planecie, Wedze, tak
innej od naszej nekanej problemami Ziemi. I pomyslec, ze na ta Wege
wcale nie jest tak daleko, to tylko dwadziescia pare godzin lotu.
Zatrzaskujac okladke ostatniego albumu wiedzialem juz, ze jeszcze
tam wroce..... Moze sie tam spotkamy?
PODSUMOWANIE
I STATYSTYKA
Nasza
podroz po Australii rozpoczelismy 25.06.2002. a zakonczylismy dokladnie
miesiac pozniej, 25.07.2002. Obydwoje mielismy plecaki trekingowe,
wazace miedzy 18 a 20 kg i male plecaki podreczne, wazace ok. 7
kg każdy. W podroz zabralismy aparat fotograficzny z dwoma
obiektywami i kamere wideo.
Spedzilismy w Australii 31 dni i 30 nocy, w tym:
w
hostelach i schroniskach |
11
nocy |
na
polach caravaningowych |
9
nocy |
w
samochodzie |
3
noce |
w
autobusie |
3
noce |
pod
golym niebem |
2
noce |
w
pociagu |
1
noc |
w
namiocie |
1
noc |
Podrozujac po wielkiej petli pokonalismy ogółem ok. 10 600
km roznymi srodkami lokomocji, w tym:
autobusem |
ok.
5 400 km |
samochodem |
ok.
3 500 km |
pociagiem |
ok.
1 600 km |
samolotem
(na Fraser Island) |
ok.
50 km |
statkiem
(na rafe koralowa) |
ok.
50 km |
Wykonalismy ok. 600 fotografii i nakrecilismy 2 poltoragodzinne
kasety wideo.
W
czasie podrozy staralismy się zyc w miare oszczednie, ale tez
bez ekstremow. Zalozylismy, ze w miare mozliwosci postaramy się
nocowac w pokojach 2-osobowych, a nie w zbiorczych salach. Nie rezygnowalismy
tez z zadnych mozliwosci zwiedzena czegokolwiek, wychodzac z zalozenia,
ze okazja do ponownego odwiedzenia Australii może nie trafic
się tak predko.
Ogółem
w czasie tych 31 dni wydalismy w Australii sume 5.351, 80 A$, czyli
12.683,76 zl wg kursu 1 A$ = 2,38 zl.
Na
wydatki zlozyly się:
Noclegi
|
785,00
A$
|
Jedzenie
(wszystko razem)
|
975,75
A$
|
Wynajem
samochodow
|
770,00
A$
|
Paliwo
|
324,00
A$
|
Bilety
autobusowe
|
1190,00
A$
|
Bilety
na pociag
|
198,00
A$
|
Wycieczki
zorganizowane
|
760,00
A$
|
Komunikacja
miejska
|
181,50
A$
|
Bilety
wstepow
|
88,00
A$
|
Internet
|
79,55
A$
|
Przyznam
szczerze, ze wydalismy wiecej pieniedzy niż zakladalem pierwotnie.
Liczac przed wyjazdem, okreslalem pulap lacznych wydatkow na kwote
150,00 A$ dziennie, czyli 4.650,00 A$. Nie wszystko dalo się
jednak przewidzec, na miejscu czekalo wiele roznych pokus...
Na
pewno inaczej podchodzac do sprawy można byloby sporo zaoszczedzic.
Noclegi w salach wieloosobowych, zywienie się bardziej polproduktami
niż korzystanie z restauracji, ograniczanie korzystania z atrakcji
(np. na Fraser Island można poplynac promem) itd. My ze względu
na ograniczony czas chcielismy „wyciagnac” z tego wyjazdu jak najwiecej.
Już na miejcu postanowilismy, ze raczej zdecydujemy się
na odrobienie wydatkow w Polsce, niż ograniczenie szans na
zobaczenie czegokolwiek.
Bawiac
się cyframi i podsumowujac można stwierdzic, ze jeden
dzien spedzony w Oz kosztowal nas ok. 410 zł, lub każdy
pokonany kilometr 1,20 zł.
To
były jak dotychczas najpiekniejsze wakacje naszego zycia i
to jedyne stwierdzenie warte jest kazdych pieniedzy.
K
O N I E C
|